Adam Czerwiński: Pamięta pan dzień 3 lipca 2019 roku?
dr Łukasz Przysło: Pewnie. Po raz pierwszy podałem wówczas jeden z najdroższych leków na świecie, nusinersen - preparat na rdzeniowy zanik mięśni (SMA). U osób z tą chorobą obumierają neurony w rdzeniu kręgowym, które przekazują impulsy do mięśni. To sprawia, że mięśnie słabną i zanikają. Zwykle dziecko rodzi się zdrowe, ale potem, zamiast się rozwijać - słabnie. Przed nusinersenem SMA było nieuleczalną chorobą. Lek bardzo skutecznie powstrzymuje jej rozwój, dlatego miałem poczucie uczestniczenia w czymś wyjątkowym. Do terapii został zakwalifikowany pięcioletni wówczas Oluś. Fantastyczny chłopak! Błyskotliwy, elokwentny, ale uwięziony w słabnącym ciele. Trzeba mu było zrobić wyjątkowy zastrzyk. Lek podaje się do kanału kręgowego w zabiegu tzw. punkcji lędźwiowej. Dla neurologa dziecięcego nic nadzwyczajnego, bo na moim oddziale codziennie robimy przynajmniej pięć takich punkcji. Ale tym razem było trochę emocji, bo zawartość strzykawki była warta 300 tysięcy złotych!
Nie bał się pan, że coś nie wyjdzie i lek się zmarnuje?
Zawsze coś się może nie udać. Skupiłem się i wszystko poszło sprawnie. Ale faktycznie trochę dziwnie się czułem z tą strzykawką w ręku, bo zabieg robiłem w pomieszczeniu nieremontowanym od 34 lat. Szpital, w którym pracuję, został otwarty 26 maja 1989 roku. Przewodniczącym Rady Państwa był wtedy Wojciech Jaruzelski. Prezydentem został kilka tygodni później, po wyborach, które rozpoczęły zmiany w Polsce. Kompletnie inna epoka. No więc trzymam w ręku tę strzykawkę wartą 300 tysięcy złotych i patrzę na wyposażenie sali zabiegowej, które w całości pamięta Jaruzelskiego. Pomyślałem, że za to, co mam w ręku, wszystko wkoło mogłoby być nowe. Zrobiłem zastrzyk, ale do dziś oglądam te graty sprzed kilku dekad. Od tamtego czasu nusinersen podaliśmy w mojej klinice kilkaset razy, a od jesieni zaczęliśmy terapię jeszcze droższym lekiem na SMA. Jedna dawka kosztuje ponad 10 milionów złotych!
Podaliście go jako pierwsi w Polsce.
Najdroższy lek świata trzeba podać przed wystąpieniem pierwszych objawów. Wiemy o nich z badań przesiewowych. To niesamowite, że dostaje go zdrowe dziecko, po to, by nie rozwinęła się choroba, której jeszcze nie widać.
I pomyśleć, że neurologiem został pan przez przypadek.
Miałem być hematologiem. Może dlatego, że dziadek, którego bardzo mocno kochałem, zmarł na ostrą białaczkę szpikową. Dziadek był po siedemdziesiątce, ja zaczynałem podstawówkę. Postęp choroby był błyskawiczny. Kto wie, czy wtedy nie pomyślałem, że kiedyś wynajdę lek na białaczkę. Gdy na piątym roku studiów zaczęliśmy zajęcia na onkologii dziecięcej, doszedłem do wniosku, że praca z dziećmi jest tym, co najbardziej chciałbym w życiu robić. Stąd pomysł, by zostać hematologiem dziecięcym i przenieść się do szpitala pediatrycznego w Hanowerze, do którego jeszcze jako student zacząłem jeździć na praktyki. Miałem tam zarezerwowane miejsce. Ale praca w Niemczech rozpoczynała się wiosną 2004 roku. Jesienią 2003 roku byłem po egzaminie, po którym dostałem prawo wykonywania zawodu i miałem w perspektywie kilka miesięcy oddechu. Dostałem propozycję, która, jak się okazało, zmieniła całe moje życie. Dr Małgorzata Stolarska, szefowa oddziału onkologii dziecięcej, na którym miałem staż, spytała, czy nie popracowałbym w hospicjum dla dzieci, które otwiera w Łodzi od stycznia 2005. Pomyślałem „dlaczego nie”, tym bardziej że jedyną alternatywą przed rozpoczęciem dożywotniej emigracji w Niemczech było kilkumiesięczne nicnierobienie. Zacząłem tę pracę i wsiąkłem w neurologię.